Tytuł: Papierowa róża Autor: Diana Palmer Tłumaczenie: Artur Penn Wydawnictwo: HarperCollins Liczba stron:432 Ocena:5/10
To jacy jesteśmy, jest skutkiem tego, co przeszliśmy w życiu. W ogniu hartuje się stal.
Od ostatniego sięgnięcia po coś spod pióra Diany Palmer minął prawie rok. Przeczytałam dwie z jej książek, a trzeciej nie skończyłam. Zbyt wiele szarych komórek zostało narażonych na ciosy i to trzema falami. Zarzekałam się również, że więcej po nic podobnego nie sięgnę, a jednak! Gdy zobaczyłam tytuł Papierowa róża i tę okładkę tak harlequinnową, tak bardzo diano-palmerowską, że poczułam przypływ jakiejś tęsknoty za historiami o twardych facetach w kraciastych koszulach. Nie ma w tym ani cienia ironii - naprawdę sięgnęłam po tytuł z czystą ciekawością i pełnią optymizmu!
Cecily Peterson to młoda kobieta, która po ciężkich przeżyciach boi zaufać się mężczyznom. Wyjątkiem jest jednak jej bohater - Tate, którego obdarzyła uczuciem. Jest on przywiązanym do swojej kultury Lakotą, który nie chce niszczyć linii krwi. Dlatego też nie ma zamiaru związać się z żadną białą kobietą, co Cecily rozumie doskonale.
W międzyczasie w Watipi pojawiają się problemy dotyczące finansów i budowy kasyna, a w szpiega ma pobawić się sama panna Peterson. Podczas śledztwa dowiaduje się interesujących informacji, które mogą mieć wpływ na los wielu ważnych dla niej ludzi.
Mimo że minął rok, to w dalszym ciągu potrafię dostrzec te uwierające podobieństwa pomiędzy historiami i to właśnie od nich zacznę.
Pierwszym z nich jest po raz kolejny traktowanie głównej bohaterki jak pępek świata. Wszyscy ją kochają (oczywiście poza jej potencjalną konkurentką włożonej przez autorkę do szufladki nie lubić), rozmawiają albo z nią, albo o niej. Nieważne, że w tle dzieją się poważne polityczne sprawy i wszyscy bohaterowie mają swoje życie - gdy dostają swoje pięć minut, to wykorzystane one zostają na głębokie przemowy o wielkiej miłości co góry przenosi.
Jak najbardziej również rozumiem, że niektóre informacje należy przekazać w prosty sposób, ale no... nie wszystkie. Większość dialogów nie ma racji bytu w prawdziwym świecie jak na przykład wmuszanie Cecily i Tate'owi uczuć. Są one dla nas odbiorców oczywiste, ale dlaczego drugoplanowi bohaterowie muszą się wżynać we wszystko i prowadzić całą relację za rączki? To coś w stylu on cię kocha, nie może bez ciebie żyć. Widzę jak na ciebie patrzy. Znam go zbyt dobrze. Wiem, że on cię pragnie, a tamta to tylko zabawka. Słyszałam co tam robiliście w salonie - za cicho było. On wyszedł wzburzony, bo cię kocha i był zły.
Ugh... Jest to głupie, że autorka traktuje swoich czytelników jak głupków, choć jeśli myśli, że ludzie są tacy jak jej bohaterowie, to może nie powinno być to nic dziwnego. Cecily sprawia wrażenie ogarniętej kobiety, a jednak w poważnych sprawach mających powiązania polityczne, które mogą zagrozić jej życiu, życiu Lakotów i wielu innych ludzi, to kilka stron po tym jak poproszono ją o utrzymanie wszystkiego w sekrecie, już wszystko powiedziała mamie Tate'a. No, ludzie...
Nie ma jednak co skupiać się na samych negatywach. Trafionym pomysłem było stworzenie męskiego bohatera jako Lakoty. Było to coś nowego i chociaż samych faktów i informacji było niewiele, to jednak duży krok naprzód biorąc pod uwagę ilość stworzonych kowbojów przez Dianę Palmer.
Czytanie całości zabrało mi dość dużo czasu biorąc pod uwagę szybkość z jaką potrafiłam pochłonąć inne harlequiny. Może to przez natłok obowiązków, a może przez wątki polityczne, których tematyka jakoś gorzej do mnie przemawia. Na rankingu dianopalmerowych harlequinów tytuł plasuje się gdzieś blisko Księżniczki z Teksasu, z tym że poprzedni tytuł, z tego co pamiętam, miał bardziej ogarniętych męskich bohaterów.
Nie dajcie się jesiennym przeziębieniom!
Pozdrawiam, Klaudia 🍂
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentując zostawiasz po sobie niezmywalny ślad i przy okazji motywujesz do działania. Zostaw w komentarzu adres swojego bloga, na pewno odpowiem :)