Tytuł: Normalni ludzie Autor: Sally Rooney Wydawnictwo: Grupa Wydawnicza Foksal Tłumaczenie: Jerzy Kozłowski Liczba stron: 304 Ocena: 3|10
Wszyscy wiedzieli, ale tak naprawdę nikogo to nie obchodziło.
Po prawie dwóch latach wracam do Sally Rooney, która urzekła mnie swoim piórem w Rozmowach z przyjaciółmi. Wiedziałam, że nie podaruje sobie Normalnych ludzi i choć udało mi się ją dostać za grosze już ponad pół roku temu, musiała odczekać aż po nią sięgnę. Nie ukrywam, że oczekiwania względem tej pozycji były ogromne. Zaczynając pierwszy rozdział cieszyłam się, że po raz kolejny mogę wejść do świata Sally z jej specyficznym językiem i bohaterami. Co mogło pójść nie tak?
Marianne jest żyjącą na uboczu dziewczyną, co w małych miasteczkach bywa niczym dożywotnia skaza. Uważana za dziwaczkę, pochodząca z bogatej rodziny stara się nie zbliżać do nikogo. Wszystko się jednak zmienia, gdy poznaje Connella, popularnego i lubianego chłopaka, który traktuje ją inaczej niż wszyscy. Tę dwójkę zaczyna coś łączyć. Problem jest taki, że sami nie wiedzą czym jest to coś.
Nie wiem czy moja opinia wynika ze względu na zestawienie wcześniej czytanego tytułu Sally, czy może rzeczywiście książka jest po prostu w moim odczuciu słaba.
Bohaterowie są być może bardziej oryginalni niż większość w tego typu historiach, a jednak tutaj oryginalność nie bierze się wyłącznie ze względu na sposób bycia, a raczej na potrzebę terapii. Zarówno Marianne jak i Connell są cholernie toksyczni i irytującym było śledzenie ich poczynań, które kończyły się wzajemnym zadawaniem sobie bólu.
Początkowo historia może przypominać zmodyfikowaną wersję Kopciuszka, jednak z biegiem rozdziałów można się tylko domyślać, że nie ma co liczyć na happy end.
Ludzie dookoła stanowili tło do wydarzeń, a linia czasu przeskakiwała tylko między momentami, gdy działo się coś między Marianne i Connellem. Relacja była płytka i nie wiem dlaczego jest to pokazane jako prawdziwa miłość i głębokie uczucie. Jedyne co ich łączyło to seks, toksyczność, podobny poziom życiowego... nieogarnięcia i bagno w którym utknęli.
Warto przedstawiać problemy i kryzysy młodych-dorosłych jak próbują mierzyć się z tym całym życiowym syfem, ale nasi bohaterowie robili coś zupełnie innego. Zapraszali ludzi do swojego życia i pokazywali - patrz! Oto moje bagno. Oczywiście nie tak dosłownie. Zarówno Connell jak i Marianne musieli mierzyć się ze swoimi problemami, ale to było niczym równia pochyła w dół. Nie wiem co miałaby z tego wynieść osoba mierząca się z czymś podobnym, bo nawet tego nie było.
Styl pisania tak dobrze pasujący do Frances w Rozmowach z przyjaciółmi, tutaj tylko bardziej zdystansował od głównych bohaterów. Ciężko było ich polubić, a tym bardziej dopingować. Nie rozumiem fenomenu tej książki. Cieszę się, że to nie po nią sięgnęłam jako pierwszą, bo istnieje duża szansa, że nie sięgnęłabym po poprzednio omawiany tytuł Sally.
Trzymajcie się, Klaudia ❤
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentując zostawiasz po sobie niezmywalny ślad i przy okazji motywujesz do działania. Zostaw w komentarzu adres swojego bloga, na pewno odpowiem :)