Tytuł: Sto lat Lenni i Margot Autor: Marianne Cronin Tłumaczenie: Janusz Maćczak Wydawnictwo: HarperCollins Liczba stron: 398 Ocena:9/10
-Powiedziałeś, że rozpowszechniacie miłość Jezusa. Kiedy ludzie tak mówią, wyobrażam sobie, że rozsmarowują miłość Jezusa tak, jak się rozsmarowuje masło.
-Lenni, to nie jest masło...
-No więc dżem.
-Miłość Jezusa nie jest dżemem!
-Dlaczego nie? On może być chlebem, winogronami, barankiem, lwem i duchem, ale nie dżemem?
Gdybym miała powiedzieć co skłoniło mnie do sięgnięcia po Sto lat Lenni i Margot bez zawahania powiedziałabym, że okładka i dwa pierwsze zdania na jej odwrocie. Gdybym działała tak za każdym razem wybierając jakąś pozycję, to pewnie lista książek do przeczytania, powiększyłaby się o kilkaset pozycji. Raz nie zawsze. Tak się jednak stało tym razem. Dość szybko zabrałam się za zagłębianie treści i równie szybko miałam przekonać się, że nie jest ona tak cukierkowa jak jej okładka.
Lenni to siedemnastolatka, której życie chyli się ku końcowi. Dziewczyna nie ma zamiaru jednak z tego powodu rozpaczać. Ma dużo energii i planów, które chce zrealizować, nawet jeśli pole jej działań jest dość ograniczone. Poznaje ona Margot - osiemdziesięciotrzyletnią kobietę, która jest niczym wulkan energii, pełen pomysłów i chęci przygód. Ich przyjaźń dzieli sześćdziesiąt sześć lat, a suma przeżytego czasu, to cały wiek. Sto lat, które nie mają pozostać zapomniane, a odkryte na nowo i zapisane na płótnach. Poznajcie historie tych niesamowitych kobiet!
Wrogość jest w porządku. To współczucie zabija.
Nie wiem dlaczego czasami brakuję mi słów na jakiekolwiek rozpoczęcie czegoś, co czytało mi się tak dobrze. Opowieść Lenni i Margot była wyjątkowa. Nie dlatego, że była pisana w specyficzny sposób, czy też ze względu na oryginalność. Bardziej myślę o melancholii jakiej przez nią doświadczyłam i miało to niewielki związek z samym tematem śmierci, a raczej ulotnością życia.
Margot przeżyła tak wiele lat, które były stopniowo odkrywane, że aż poczułam smutek na myśl o tym, że nieważne jak bardzo byśmy chcieli temu zaprzeczać - wszyscy się zestarzejemy, a fotografie lat naszej świetności staną się tylko odległym wspomnieniem. Patrząc w lustro będziemy widzieli tylko te niezmienne oczy i oznaki starości, które stopniowo wkradały się niezauważone na nasze twarze.
Tak. To bardzo dobijające i pewnie przez emocje na jakich grała mi ta książka - kupiła mnie. Ale to nie tylko to...
Nie za bardzo chciałabym wypowiadać się o postaciach, bo czuję jakby były one wrzucone na karty powieści wprost z ulicy - zwyczajni szarzy ludzie, którzy żyją i jakoś ich codzienność się toczy. Nie było chyba nikogo, kogo można byłoby znielubić.
Mimo że całość kręci się wokół tematyki śmierci, którą obarczone są bohaterki, to jednak ta historia brzmi jakby była hołdem dla życia - ich życia, życia czytelników, którzy wciąż mają tak wiele możliwości...
Lawirujemy między życiem młodej dziewczynki, do najwcześniejszych wspomnień i ważnych wydarzeń, a także między latami Margot, której życie toczy się w tak rozmaitych kierunkach. Jest rzucana po wielu miejscach, spotyka ludzi ważniejszych, bądź mniej... Jej życie czułam, jakbym była jego częścią i uważam, że Marianne Cronin zrobiła kawał dobrej roboty. Aż ciężko uwierzyć, że jest to jej powieściowy debiut.
Poza oczywiście nostalgią nad przemijaniem i widmem rychłej śmierci pojawia się przyjaźń, miłość, proza życia, rozstania, powroty, ale też poczucie humoru, które wielokrotnie wywoływało uśmiech na twarzy i Bóg w postaci dżemu 😁
Was jak najbardziej zachęcam do sięgnięcia. Myślę, że jest to pozycja, która na długo zapisze się w pamięci, a także zafunduje emocjonalną kolejkę górską. Była to dobra odskocznia od pozycji popularnonaukowych, czy też fantastyki, które ostatnio pochłaniałam.
Pozdrawiam cieplutko, Klaudia ♡
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentując zostawiasz po sobie niezmywalny ślad i przy okazji motywujesz do działania. Zostaw w komentarzu adres swojego bloga, na pewno odpowiem :)